19 listopada 2015

Givenchy Pi EdT czyli tak pachnie nieskończoność...



Liczba Pi najczęściej kojarzy się ze szkolnymi czasami, gdzie lekcje matematyki potrafiły być dla wielu istną katorgą. Stanowi część składową wielu trudnych do zapamiętania wzorów, które należało wykuć na pamięć a później, o zgrozo, odpowiednio je wykorzystać. Jeśli obciąć jej długi ogon rozwinięcia po przecinku do skromnego 3,14, staje się wówczas taka prosta i przyjazna... Zupełnie jak opisywany przeze mnie zapach. Z pozoru kolejny słodziak na chłodne wieczory, utrzymany w popularnej stylistyce, zahaczający co nieco o klimaty gourmand. Ale pozory, jak mają to w zwyczaju, lubią mylić. Nosem kompozycji z 1998 roku został Alberto Morillas, znany z takich hitów sprzedażowych jak CK One, 212 Men od Caroliny Herrery, Acqua di Gio Armaniego, Daisy Marca Jacobsa czy w końcu Bright Crystal od Versace, za którym osobiście nie przepadam. Bestsellerów jak mrówków chciałoby się rzec, lecz w tym przypadku Pi jakoś do tego grona się nie załapał. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo aby brylował na szczytach list sprzedaży. Dlaczego?





Givenchy zaserwowało nam pysznego waniliowca pełną gębą. Każda nuta tych perfum jest tylko dodatkiem do tego motywu przewodniego, na który składają się (a jakże!) wanilia, bób tonka, migdały oraz benzoina. Jest to niekończąca się odyseja słodyczy, otulającej i potrafiącej ocieplić każdy, nawet ten najbardziej pochmurny i deszczowy dzień. Z początku zza puchowej kotary wyziera mandarynka, lecz tylko na chwilę, nieśmiało i delikatnie zaznacza swą obecność po czym zupełnie znika. Następnie zapach mieni się składnikami, które na przemian pojawiają się i ustępują miejsca innym, by znów zamienić się miejscami. Czasem wyczuwam aromatyczne akcenty estragonu, bazylii oraz rozmarynu doprawionego anyżkiem, które podkreślają męski charakter kompozycji. Kilka minut później nos mój pieści subtelny bukiet kwiatów, w którym prym wiodą neroli oraz geranium. I tak zapachowe koło się toczy, prawie jak starożytny wąż uroboros, nieustannie połykający swój ogon i odradzający się na nowo. Nie ma tu miejsca na żadne olfaktoryczne ekscesy. Perfumy od początku do końca pachną właśnie w ten sposób, eksponując na zmianę poszczególne nuty. Całość skąpana jest od stóp do głów w waniliowo-migdałowej słodyczy, przypominającej domowej roboty ciasteczka. I tak aż do nieskończoności...




Obcowanie z Pi sprawiło mi dużo przyjemności. Łasuch ze mnie straszny, ponadto uwielbiam słodkości, więc już teraz rozglądam się za flakonem w przystępnej cenie. W pamięci pozostaje mi chwila, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tymi perfumami w jednej z sieciowych drogerii i nie wspominam tego spotkania dobrze. Tuż po aplikacji na nadgarstku rozgościł się siermiężny aromat damskiej szminki i pudru, ale w wersji "od ruskich", jeśli wiecie co mam na myśli =P. Dziś już wiem, że winę za to ponosi zepsuty tester, na którego widok od razu zapaliła mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Kolor cieczy miał odcień lekko rdzawy, zamiast miodowo-złotego więc radzę zwracać na takie szczegóły uwagę. Jak już nadmieniłem na początku, perfumy te nie zawojowały rynku, trudno się więc dziwić, że testery stoją na półkach nieużywane, wystawione na działanie morderczego światła i po czasie po prostu kisną. Znikoma popularność w Polsce może zaś wnikać z faktu, iż kompozycja ma w sobie sporo kobiecego pierwiastka. Gęsta esencjonalna słodycz zagłusza wszystko, pomimo dodania zielonych akcentów. I jeszcze te kwiatki w tle...




Jakościowo Pi od Givenchy trzymają poziom, utrzymując się na skórze do 8-9h, projektując w sposób umiarkowany, na wyciągnięcie ręki. Sprawia to, iż stają się idealnym kandydatem na towarzysza jesiennych spacerów i długich zimowych wieczorów. Flirtują delikatnie z nurtem smakowym, więc będą doskonałym wyborem na początek przygody z tą kategorią zapachową. Z kolei flakon to małe dzieło sztuki, które po prostu trzeba zobaczyć na żywo, dotknąć i podziwiać kunszt wykonania. Jedyny zgrzyt w tym pięknym obrazku zauważyłem w kampanii reklamowej, pasującej do całości jak pięść do nosa =P. Kosmonauta? Przecież to przytulny, ciasteczkowy, rozgrzewający zapach, który mogłaby nosić niejedna kobieta. Łączenie tego z podbojem kosmosu to jakieś nieporozumienie (chyba, że nie potrafię wznieść się na tak ogromne wyżyny intelektualne i właściwie zinterpretować zamysłu autora reklamy). Ja rozumiem że tajemnica, pokonywanie barier, nieskończoność, matematyka XD ale w tym entourage widziałbym prędzej jakiś zapach sportowy lub przyprawowy, jednoznacznie męski. A tu psikus... 

Troszkę ponarzekałem. Nie zmienia to faktu, iż dostajemy w nasze łapki porządne perfumy, które może nie spodobają się każdemu ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Na zakończenie wspomnę jeszcze o składniku, jakiego rzekomo użyto w trakcie komponowania Pi. Chodzi mianowicie o enigmatyczne infinium. Nie wiadomo dokładnie co kryje się za tą nazwą. Producent przebąkuje nieśmiało, iż podkreśla on brzmienie każdej z nut, wprowadzając harmonię między nimi oraz dodając odrobinę świeżych akcentów. Prawdopodobnie jego nazwę (fr. infini- nieskończoność) wymyślono ażeby wzmocnić przekaz marketingowy i stworzyć aurę tajemnicy. I bez tego zapach się broni, prowadząc nas dalej niż nieskończoność...

Piramida zapachowa
Nuty głowy: mandarynka, bazylia, estragon, rozmaryn
Nuty serca: anyż, neroli, geranium, konwalia
Nuty bazy: wanilia, bób tonka, benzoes, migdały, drewno cedrowe
(infinium?)

Kompozycja: 4,5/5

Trwałość: 4,5/5

Projekcja: 4/5

Flakon: misternie wykonany, oryginalny, prawdziwa ozdoba na półce

Ogólna ocena: 4,5/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz