06 lutego 2016

Burberry London EdT czyli niemrawy Anglik wpada z wizytą



Premiera Londona miała miejsce w 2006 roku, a sprawcą całego zamieszania był perfumiarz Antoine Maisondieu. Jak dotąd nie miałem okazji zapoznać się z żadnym z jego dzieł, chociaż portfolio ma nader ciekawe. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę współpracę z niszowymi markami Comme des Garcons czy Etat Libre d'Orange. Prócz tego pochwalić się może współpracą z Armanim przy męskim Code oraz ocenianym pozytywnie Bottega Veneta Pour Homme. Ojj dużo się o najsłynniejszym męskim zapachu marki Burberry naczytałem. Głównie pozytywnych rzeczy. W internetowych rankingach najczęściej komplementowanych perfum zajmuje on z reguły wysoką pozycję a zagraniczni youtuberzy podkreślają co chwila, iż londyńczyka poznać trzeba. Zrobiono mi ponadto smaka na wiśnie a także esencjonalne akordy tytoniowo-drzewne. Porównania do Architecta od Oriflame również nie pozostawiły mnie obojętnym, ponieważ zapach szwedzkiej firmy kosmetycznej bardzo mi się podoba. Niestety coś zaczęło szwankować i to już od pierwszej z nim styczności na blotterze. Nie poczułem wówczas wisienek, o których każdy wspominał a i tytoń niemrawo wyzierał zza węgła. Pomimo to zapach wydał mi się na tyle przyjemny, aby przyjrzeć mu się z bliska, co też skwapliwie czyniłem przez ostatnie dni...